„Życie rzeką, życie ptakiem…” tym razem o przemijaniu zaśpiewał Józef Broda, bo przecież „po środku my som”. Bez tego dzisiejszego, to jeszcze tylko trzy wieczory narodowe.
Łobrazeczek taki, pokoju pełen i dziecięcej radości pokazała nam MAŁA BRENNA. A zaczął się od tego, co najważniejsze, by dziecko poczuło się dobrze, bezpiecznie. Od mamy. Najmłodsza dziewuszka dowiaduje się, jak to Myszeczka kaszeczkę warzyła, jak to dzieciom swoim rozdawała. Dowiaduje się pewnie nie pierwszy, a setny, tysięczny raz. Ale właśnie o to chodzi, że są rzeczy niezmienne, pewne, jak mama klęcząca przed nią na polanie. I chociaż ta mama przekazuje dziewuszkę pod opiekę starszego rodzeństwa, żeby przy gospodarstwie nie zawadzała, to będzie tutaj, kiedy zejdą z hali.
Ale na razie, raniutko krowy trzeba wygnać, poradzić sobie z nimi, z czasem…
A na hali też bezpiecznie, bo ludno. Swój do swego ciągnie, udowadniając, że dziecko to jednak istota społeczna. Blisko trzy tuziny pastuszków gromadzi się na posionku. Uspokajają się wzajemnie, że krowom, które są pod ich opieką nic się nie stanie i idą w zabawę.
Na Święcie Dzieci Gór, zgodnie z regulaminem zespołom towarzyszy żywa muzyka. Kapele zazwyczaj składają się z dorosłych muzyków, którzy – różnie jest to uzasadniane – pojawiają się w pewnym momencie na scenie, często w bardzo bogatym składzie. Ale przecież jest oczywistym, że wśród tych najmłodszych są ich następcy, którzy w przygotowanych na Festiwal programach coraz częściej mogą się zaprezentować. Pochwalić swoimi wciąż rosnącymi umiejętnościami.
Tak się dzieje i tu. Jedna z dziewczynek ma zawinięte w chustę skrzypce. I do ich muzyki dwie pierwsze zabawy: Owczarzyczek i lisek.
I trzeba oddać MAŁEJ BRENNEJ, że nie wprowadziła całej kapeli na pastwisko w górach Beskidu Śląskiego, ale ascetycznie: tylko gajdy stryka, albo wujka i skrzypce starszej dziewczyny. Od razu te dwa instrumenty zapraszają do poleczki.
Wspólną koedukacyjną zabawę przerywa dość niezrozumiały konflikt na linii chłopcy i dziewczęta. Te ostatnie zajmują się swoimi sprawami, a chłopaki zaczynają góralskie popisy: skakanie na rękach i nogach, przeskakiwanie się nawzajem…
W tle dwóch chłopaków – zapewne przyszli szczypiorniści – trenuje rzut i chwyt gałgankową piłką.
W trakcie tych zabaw na halę dotarł wstrzymany przez korki wójt gminy Brenna Jerzy Pilch. Zacny to zwyczaj, a na tym Festiwalu szczególnie częsty, że gospodarze miejsc, skąd pochodzą polskie zespoły, nie tylko goszczą ich podczas dni u polskich przyjaciół, ale również przyjeżdżają na koncerty narodowe. Panu Jerzemu było szczególnie daleko, wiec tym bardziej godzi się wspomnieć jego obecność.
„Muzykanci piknie wos pytom: zagrojcie mi Diobołka”. A kiedy przed jednym z następnych tańców muzyk grający na gajdach siada, żeby sobie odpocząć, mała, znana nam już skrzypaczka, zostaje zaproszona do wspólnego grania Jawornickiego z prymistką. I tak się plotą te pokolenia.
Gdy słońce ma się już ku zachodowi, część dzieci schodzi ze śpiewem o janickowych owcach, odchodzą też muzycy. Gajdzista kłania się dzieciom, zdejmując z głowy kapelusz, ale jakby nikt tego nie dostrzega.
Ostatnia zabawa: Jawor, jawor, jaworowi ludzie. I pewnie spędziliby na tej hali resztę dziecięcego żywobycia, gdyby nie burczenie w brzuchu.
Dwie dziewczynki, od których wszystko się zaczęło, żegna nas śpiewem „Groniczki, groniczki, tęskno mi za wami, ja od malućka naucono z wami…” Trzeba jeszcze tylko wrócić po najmłodszą, zapomnianą na pastwisku i już można na kolację…
Zabawa w mosty zainspirowała Józka Brodę do zaintonowania znanej z poprzednich Festiwali pieśni o budowaniu mostów, ale nie dla pana starosty, tylko:
dobra i miłości
piękna i radości
prawdy i godności
bytu człowieczego
zachwytu pełnego
by człowiek z człowiekiem
był bratem na wieki.
Mały orzeszek, czyli po mołdawsku ALUNELUL. To nazwa zespołu z Kiszyniowa, ale również taniec nawiązujący do łupania laskowych orzechów.
Program zespołu z Kiszyniowa zaczął przejmujący introitus: fletnia pana, siringis a w tle głęboki, niski dźwięk akordeonu… dłuższą chwilę tęsknie, spokojnie, by w końcu przyspieszyć, prowokując coraz szybsze oklaski.
A potem w żywym tempie, na zmianę: tańce, szybkie, w parach i części chóralne. Widać specjalizację w zespole z Kiszyniowa. Grupa śpiewająca daje chwilę wytchnienia tancerzom, by po chwili odpocząć, gdy na scenie wirują kółeczka dziewcząt i chłopców. Choć akurat, gdy wirowały kółeczka, chórek dziewcząt był na scenie i śpiewał wraz z muzyką tańczącym.
I tak bielą i czerwienią, pięknym śpiewem i nienaganną techniką tańca mołdawskie dzieci pożegnały nowosądecką publiczność. Przynajmniej do niedzieli.
KAMIL CYGANIK
Fot. PIOTR DROŹDZIK