„Dobrze mi było, kie stryk żył…” bo stryk i kosz uplótł, i kierpce uszył… Ale dziecięca natura już taka, że długo smucić się nie będzie:
Dzindzi rindzi, co tam mosz?
Dzindzi rindzi, jabłko.
Dzindzi rindzi, czy go dasz?
Dzindzi rindzi, łap go…
I frunie złoty owoc w górę, a która złapie, to go - dzindzi rindzi – ma i znów rzuca. Rozbiegają się, kiedy wpada między nie chór ptaszków z gliny. No nie samych, ale w dłoniach kilku chłopaków. Wyliczanka… a jeden bardzo chciał, żeby na niego padło i padło, i się ucieszył w staropolski sposób, wołając:
- Okey!
Dziwne, a może nie dziwne, jak w tym kontekście to słowo, a właściwie skrót aż zabolał. A zabawa dalej nie popłynęła, bo pojawili się dziadek i babka i uczyć zaczęli. Każdy swój stan: łon łonych, łona łone.
Chóralny śpiew… A jak chłopak już opucował kosz pięknie, to może wziąć heligonkę i zaśpiewać, jak to pięknie w Zarzeczu bywało. Muzyka heligonki, jak niegdyś zaczarowanego fletu, przywabia…
- A skąd się was tu tyle nabrało?!
- Usłyszeli my granie. Pozwólcie dziadku trochę tu poskakać.
- Możecie, ino potem musicie pomóc.
- Pomożemy!
Jak się potem okazało obietnica dana na wyrost. Nie pierwszy raz w tym kraju nad Wisłą.
- Zabawmy się pierwsze w dziada! Ale bawią się tylko najstarsi.
Najstarsi, bo też i wierzbową witką można zaliczyć. Selekcja jest ostra:
- Tyżeś jest za mały, i ty, a ciebie widziałem, jak żeś się z małymi bawiła.
Potem w tany, „Siustanego”. A najmłodsi i niektóre dziewczęta nie przestają pleść i nie głupot bynajmniej, ale koszy. I dziadek z drugiej strony skupiony na pracy, tylko rzuci czasem gospodarskim okiem, jak się młodzi bawią. Przy okazji usłyszał parę szczerych słów od babki, że pozwolił na swawolę, kiedy robota czeka, ale nic sobie z tego nie zrobił. Niech się młodzi bawią. No to się bawią:
- Pokażemy wam jak nasi ojcowie tańczyli konia. Zatańczyli.
A jeszcze nie przebrzmiały dźwięki czterech skrzypiec i małych basów, kiedy na scenę weszła baba, niosąc w koszu chłopaka. Stara zabawa, gdzie gałgankowa babka tak jest zmyślnie uczyniona, by wyglądało, jakby to ona niosła siedzącego w koszu. Odwagą niemałą, którą jednak wykazała się jedna z dziewcząt, jest zadrwić z chłopaka w koszu. Odwagą, bo dzierży on w dłoni najdłuższą na scenie witkę brzozową. I… nie zawaha się jej użyć.
Obertas z przyśpiewkami kończy występ MAŁYCH MAGURZAN z Łodygowic. Zwłaszcza, że dziadek manipulacyjnie stwierdził: -To już chyba musicie mieć dość tego tańcowania. No to musieli.
****
CUNUNITA NAZDRAVANA, czyli żniwny wieniec, który przytoczył się do nas z Satu Mare w Rumunii. To na północy, gdzie nie tylko Rumuni, ale również sporo Węgrów mieszka, no i oczywiście Drak Drakula, bo to przecież Transylwania. Kraina wspaniałych gór i wesołych cmentarzy.
Dzieci rumuńskie wchodzą ze śpiewem, nad czarnymi kapeluszami strzelają palce. Biel dominująca w strojach złamana jest czarnymi kamizelkami chłopców i różowymi fartuszkami dziewcząt.
Od razu aplauz publiczności. Zapewne nie byłby tak potężny, gdyby z grupą rumuńską na scenę nie wychodziła od początku trzyletnia Juana, wraz z niewiele starszym partnerem Sergiem. Para, która od koncertu inauguracyjnego rozkochała w sobie sądecką publiczność. A na widowni… chleb ze smalcem, kołacz, ciasta wszelakie, kiszone ogórki i przysmaki rumuńskie… na bogato!
Pieśń trzech dziewcząt jest wdzięcznym antraktem między występami tanecznymi grupy z Rumunii. Po nich dwóch chłopaków, z instrumentami przypominającymi jako żywo współczesne klarnety, weszło w muzyczną rozmowę z dwojgiem skrzypiec, basem i akordeonem kapeli. Chłopcy jeszcze grają, a las scenografii skrywa, choć nie do końca, grupę tancerzy ubranych w zupełnie inne stroje. Bo to był czas dla nas, by posłuchać i dla nich, by się przebrać.
U chłopców pojawiły się dłuższe koszule, przepasane czerwonymi pasami i słomkowe kapelusze, u dziewcząt wzrok przyciąga czerwień chust na głowie i na ramionach. W grupie rumuńskiej urzekający jest wachlarz wieku. Widać dzieci od kilku do kilkunastu lat. Zespół jakby eksponuje tych najmłodszych, którzy tańczą na środku. Trzylatka pojawia się rzadko, bo przecież swoim urokiem odebrałaby cały przynależny starszym aplauz publiczności. No i Rumuni potwierdzają, że także u nich cholewy w butach są po to właśnie, by w nie uderzać.
Kolejna pieśń trzech dziewcząt. Tym razem jednak po dziewczętach na scenę wchodzi czterech chłopaków ze skrzypcami, w wysokich słomkowych kapeluszach (chłopcy w kapeluszach, nie skrzypce). I teraz oni toczą dyskurs z kapelą. A te wysokie słomkowe kapelusze okazały się zapowiedzią trzeciego tańca, tym razem wśród bieli i czerni - granatowe fartuszki dziewcząt, wśród których ta najmłodsza. I choć widać, że Juana i Sergio się dopiero uczą, to i tak zbierają największe owacje publiczności. No bo jak nie zachwycić się dziewuszką, która samym byciem mówi: - Tylko mnie kochaj. Nikt nie ma im za złe, że kroczki jeszcze nie takie, a jednocześnie starsi też przy nich mogą odetchnąć od perfekcji, bo wydaje się, że wszyscy na widowni skupiają się tylko na najmłodszych.
A szkoda, bo jest na co popatrzeć. Chłopcy popisują się synchronicznym tańcem z wieloma uderzeniami w kolana, w cholewy, klaśnięciami, wymachami nóg i podskokami. W końcu wirują w tańcu wszyscy.
Wiktoria, dziewczynka spod Sącza, która już kiedyś tańczyła na tej scenie, teraz podchodzi do Juany i Sergia, wręczając im ciepłe przyjazne pluszaki.
Dziecko dziecku – istota Festiwalu.
KAMIL CYGANIK
Fot. Piotr Droździk