I zwracając się do dzieci: „Jesteście blaskiem Stwórcy, rodzin, mamy, taty!”
A gdy zaczyna przedstawiać Radę Artystyczną, na scenie pojawia się jego asystentka, Monika Kurzeja:
- Stryku Józefie zabocyliście o jednej bardzo ważnej rzecy. Pon dyrektor ceko z basz ważnym komunikatem”
Pan Antoni Malczak mówi, że od 25 lat jest z nami CIOFF, a w Polsce tę organizację reprezentuje pan dr Jerzy Chmiel, który również od początku jest z Festiwalem. A dziś w szczególny sposób chciałby uhonorować panią mgr Aleksandrę Szurmiak-Bogucką.
Dr Jerzy Chmiel cytuje profesora Kotarbińskiego, który powiedział, że w życiu można chcieć lub nie chcieć. Nie chcieć może każdy, chcieć, niektórzy. Pani Aleksandra chciała i chce dbać o nasze dziedzictwo kulturowe. W uznaniu wybitnych zasług CIOFF nadał jej tytuł członka honorowego.
Cała, wypełniona dziś po brzegi sala widowiskowa zaśpiewała najwybitniejszej w naszym kraju etnomuzykolog „Sto lat” do wtóru kapeli z Bukowiny Tatrzańskiej.
Ponieważ jednak pan Jerzy Chmiel nie może być z nami w niedzielę, już dziś dyrektor Malczak złożył mu specjalne podziękowania, a od Dzieci Gór wręczył na pamiątkę baranka.
„Co jest najważniejsze w życiu człowieka?” Na pytanie Józka z sali pada: zdrowie, miłość... Prowadzący ma jednak inną odpowiedź:
- Zapamiętajcie: samo życie jest najpiękniejszym momentem. Hej! Hej!
BALLET FOLKLORICO INFANTIL COAHUILA z Saltillo. W tej meksykańskiej miejscowości mieszka bez mała 700 tys. osób, na wysokości 1600 metrów, wysoko w górach.
Na rozkaz Józka Brody tradycyjnie już przedstawiają się meksykańskie instrumenty: trąbki, najpierw jedna, odpowiada druga i razem. Wielkie gitaro, o głębokim basowym dźwięku, skrzypce, vihuela, czyli mała gitarka.
Pierwszy taniec rozpoczyna jednak huehuetl, wysoki bęben, przy którym staje prawdziwy aztecki wódz. Uderzył, a uderzeniem wywołał tancerzy. Weszli mocnym bojowym krokiem z tarczami i grzechotkami, w wielobarwnych pióropuszach, groźnie spoglądając spod ich otoków. I grzechoczą bransolety na nogach i grzechotki w dłoniach. A panowie widać, że bardziej nieubrani niż ubrani. Co charakterystyczne? Bez uśmiechów, groźnie, wojennie. Tylko bęben i gitarka, dwa dźwięki, dwa akordy. Nawet przy pokłonie - bez uśmiechu.
Bukowina, Mali Wiyrchowianie. Dzisiok cały autobus rodziców przyjechał. Witamy Bartka Koszarka, dyrektora Centrum Kultury w Domu Ludowym w Bukowinie Tatrzańskiej.
Jaki obrozek zobaczymy? Dzieci na groniach od maluśka byli zaprawiani do roboty, przy pasieniu gęsi, pilnowaniu domu, zamiataniu placu, porządkach rostomajtych, przy krowach i baranach. A tu dziecko na chwile chce se odpocząć.
I znów trudne pytanie prowadzącego:
- Co było pierwsze w muzyce? Może listek, co musi być we wodzie chowany. Drugi ciekawy instrument - zwykła słomka…
I zagrał, i dudy Bartka Koszarka mu odpowiedziały. A nie przekrzyczały.
- Ale jo se tak myślę, Józefie - włączył się w dyskurs o pramuzyce bukowiński artysta, - że najważniejszym instrumentem był i jest ludzki głos. I inny jeszcze, który zawsze każdy ma przy sobie…
Po czym pięknie zagrał… na palcach, a nawet na jednym.
Zaczęło się dramatum. Dziewczęta siedzą na pniakach, wianki plotą, śpiew idzie po holach, że krowy się nie napasły jesce. I po lesie trza się napatrzeć za nimi.
Przychodzą inne, co były na borówkach. A to znów pretekst do zaśpiewu: „Corno jo jest, corno jako borówecka…”
I następne dzieci, od widowni przychodzą z gąskami, kaczuszkami, zabawkami drewnianymi.
- A może byśmy się pobawiły?!
Hanka będzie różyczką. Stoi różyczka… Kogo kocha tego bierze…
Wchodzą chłopaki ze szczudłami i drewnianym pradziadkiem roweru, jest i konik bujany, i huśtawki.
„Ciuciubabka” szuka, podążając za klaśnięciami, a potem za pstryknięciami.
I następna grupa chłopców. Z grzybów idą, ale… „Poszli chłopcy na grzyby, nazbierali dwa worki ale same musorki.”
Może byśmy się popróbowali na rękę? Pniak. Staszek Fronek, potem Józek, wreszcie Władek, nawet nie zaczęli skandować jego imienia, kiedy Józka położył. W końcu konus jakiś tego najsilniejszego, Władka, pokonał.
Ale u górali nie tylko na ręce, nogami też się można siłować. Leżą na ziemi i na trzy zaplatają nogi, a potem: który ma silniejsze nogi, który przeciwnika posadzi?
Znalazł któryś linę, może by se poskakali…
I skaczą, para, trójka… No nie za długo, trójka starszych najdłużej. I widać, że się starają, że to nie wyreżyserowane. A jak jest lina, to przecież można się poprzeciągać. Baby kontra chłopcy, a że nec Hercules… to i nie dziwota, że więcej słabszej płci jest silniejsze niż mniej silniejszej.
Stryk Bartek z drugim skrzypkiem i basistą przyszli na próbę. Próby ni ma! Odwołana.
Ale skoro już są skrzypce i małe basy, można próbę zrobić na miejscu, by nie żal było niezebranego siana. I poszli w przyśpiewki i tańce. Śmigają kierpce, spodnie wełniane z parzenicami, pasy czarne, nie zbójnickie, bieluśkie kosule, corne kapeluse, kwieciste spódnice…
Bartek Koszarek oddał prym młodemu człowiekowi, sekundując mu tylko.
Zbój, choć na rynku pod ratuszem trzaskały dziś ciupagi, tutaj - zgodnie z dziecięcą prawdą - zakrzywione kije, ale krok ten sam, uderzenia. I hit góralski: „W murowanej piwnicy…”
A z boku stryk Bartek dopowie tancerzowi coś, prymiście zwróci uwagę. Żeby było jesce lepiej. Pokaże jak to trza wybierać palcami…
A w zbójniku jest taki krok, że się ino idzie, ale tak, że się tańczy. I jakby się streetdancerom wydawało, że to oni wymyślili indywidualne popisy w tańcu, to niech sobie obejrzą występ podhalańskich górali.
A w tle cały czas coś się dzieje. Wirują bączki, huśtawka nie stoi bezczynnie, ktoś próbuje chodzić na szczudłach. A małe dziewuszki proszą o poleckę i wszyscy w tany! Trzydziestka dzieciaków…
Przychodzi jeden dorosły, bo ojcowie w chałupach cekają. I na koniec śpiew, ze cas do domu, bo już przepiórecka przeleciała bez las. A do sprzątania też szlagier o halnym wietrze, co pohukuje, gdy chłopcy idą ku dolinom.
- Znowu my zabocyli przywitać woznych gości. - mówi Józek Broda upewniany w tym przeświadczeniu przez asystentkę Monikę Kurzeję. - Nasą ukochaną cioteckę: Panią Żanetę Żardecką z Cepelii.
Teraz do Meksyku. Mariachi już gotowi.
Dwa pierwsze tańce to dwie różne pary. W pierwszej chłopak jak kowboj, co właśnie porzucił konia dla tańca z dziewczyną w pięknej powiewnej sukni. W drugim już tancerz pod szerokim meksykańskim kapeluszem, w eleganckim popielatym stroju i dziewczyna falująca połami sukni. Na koniec zamarkowany pocałunek jak tajemnica, skryty za czarnym rondem olbrzymiego sombrero.
I czterech eleganckich chłopaków pod olbrzymimi rondami czarnych kapeluszy. Chwilę sami, ale niedługo. Są i cztery dziewczyny w gwiaździstych sukniach, oplatających je wężową burzą fałd falujących w ich dłoniach.
Rozmowa dwóch trębaczy, jeden na scenie, drugi wśród widowni. Nawołują się, rozmawiają dźwiękami, by w końcu stanąć ramię w ramię na scenie.
I znów płynął przed nami cztery pary.
Na koniec jarabe tapatío. Narodowy taniec meksykański. Pojawia się dziewczyna ubrana inaczej niż pozostałe: tylko zielona, błyszcząca spódnica, biała, motywami kwiatowymi zdobiona bluzka. Porywa w tany jednego z tancerzy. Układ finałowy: oni klęczą, one stawiają im na kolanie stopę, odchylają się z ich czarnymi kapeluszami w dłoni.
Ukłony do jakże znanej melodii „Ajajajaj” O życiu, co nie jest bajką.
A potem wszyscy śpiewają do tego motywu słowa ułożone przez marszałka Leszka Zegzdę, gdy jeszcze był wiceprezydentem Nowego Sącza:
„Hej Nowy Sącz,
miasto należy do dzieci,
bo kiedy tu dzieci gór, tańczą śpiewają,
to zawsze nam słońce świeci.”
KAMIL CYGANIK
fot. Piotr Droździk
prezentacja na Rynku
koncert wieczorny